Tego typu obiekty często pojawiają się w programach kulinarnych podróżników. Po przyjeździe do miasta – powiedzmy Dublina, Palermo czy Istambułu – udają się do hali, w której można zakosztować lokalnych specjałów lub kupić warzywa, sery i wędliny od miejscowych wytwórców lub ryby i owoce morza od rybaków.
Dlaczego lubimy takie miejsca? Bo z jednej strony jak w pigułce skupia się w nich kulinarny charakter kraju/regionu/miasta, a z drugiej za naprawdę niewielkie pieniądze można w nich zjeść coś prostego, ale smacznego.
Po tym jak ratusz ogłosił plany remontu Hali Targowej i dostosowania jej do nowch funkcji, wielu bydgoszczan miało nadzieję, że powstanie u nas taki właśnie obiekt jaki znamy z programów kulinarnych podróżników lub z własnych doświadczeń podczas zagranicznych wojaży.
Niestety to oczekiwanie się nie ziściło. Co bowiem otrzymaliśmy? Food Hall z fancy restauracyjkami z całego świata. Reprezentowana jest m.in. kuchnia meksykańska japońska, grecka i włoska. A polska? Zapomnijcie. Tak samo jak o możliwości zjedzenia czegoś dobrego za małe pieniądze lub o zakupie produktów od lokalnych wytwórców.. To nie tutaj. Tutaj za miseczkę zupki z fasoli trzeba zapłacić 28 zł, a za najtańszą pizzę 40 zł. Ogólnie wrażenie jest takie jak, by się odwiedzało typowy food court w centrum handlowym.
Dlaczego tak się to skończyło? Formuła hali a la słynna Mercado do Balhao (Porto) u nas nie ma szans szans na rynkowy sukces – przekonują niektórzy. Trudno w to jednak uwierzyć. Jeśli takie obiekty mogą funkcjonować w niemal całej Europie, to dlaczego u nas miałoby to być skazane na niepowodzenie. Wypada zatem mieć nadzieję, że formuła w jakiej funkcjonuje Hala będzie ewoluować. Tak byśmy w przyszłości mogli w niej kupić strzeleckie powidła, marynowane grzyby z Borów Tucholskich, rzemieślnicze sery od lokalnych wytwórców itd.
Patryk Kruszyniecki